"POŻAR"
Czteropiętrowa
kamienica paliła się już od parteru po dach. Ludzi przed kamienicą było już
więcej niż jej mieszkańców. Jakiś mężczyzna płakał bo nie zdążył na autobus,
musiał czekać godzinę na następny i dzięki temu nie ma go teraz w środku palącego
się domu. Inny mężczyzna płakał bo w środku jest jego żona z dzieckiem i chciał
wbiec do środka. Ludzie musieli go trzymać, żeby tego nie zrobił.
Drzwi
wejściowe, jedyne drzwi, były całe w ogniu. Nie dało się wejść do kamienicy.
Zresztą nikt nie miał zamiaru tam wchodzić. Wszyscy dyskutowali, nagrywali
pożar na smartfony, robili zdjęcia, mówili o wybuchu, który słyszało kilka
osób.
Prawa
strona paliła się bardziej niż lewa. Tak przynajmniej wydawało się Markowi. Po
lewej stronie było tylko dużo dymu. W oknie na ostatnim piętrze Marek zauważył
dwójkę dzieci. Ale chyba nikt inny tego nie zauważył, bo po prawej stronie na
ostatnim piętrze na parapecie usiadł mężczyzna trzymający malutkie dziecko. Za
nim było widać potężny ogień. Ludzie natychmiast skierowali tam smartfony. Ktoś
krzyknął żeby nie skakał, ktoś inny, że jest za wysoko, że się zabije.
Mężczyzna
przechylił się. Spadanie trwało krótko. Uderzył o wybrukowany placyk przed
kamienicą. Natychmiast pobiegło tam kilka osób. Zatrzymali się kilka kroków od
miejsca gdzie upadł mężczyzna z dzieckiem. Ktoś zwymiotował, ktoś złapał się za
głowę, inni machali rękami. Na moment ludzie umilkli.
Marek
patrzył na lewą stronę, gdzie dwie dziecięce twarze były przyklejone do szyby.
Za nimi było widać czarny dym. Spojrzał na ludzi ale nikt nie widział dzieci.
Po chwili wahania ruszył w kierunku palącej się kamienicy. Nie miał szans
dostać się przez drzwi. Wspiął się na balkon na parterze. Usłyszał za sobą
krzyki gapiów. Prawdopodobnie dopiero teraz zorientowali się co zamierz zrobić.
Marek
był już na balkonie. Adrenalina uderzyła mu do głowy. Na parterze były stare
drewniane okna więc wybicie szyby nie było trudne. Znalazł się w mieszkaniu, w
którym było pełno dymu. Właścicieli nie było w mieszkaniu. "Szczęściarze"
pomyślał Marek. W przedpokoju na szafce leżały klucze. Marek otworzył nimi
drzwi na korytarz. Spodziewał się ściany ognia, ale zamiast niego było tylko
dużo dymu. Właściwie paliła się tylko prawa strona i drzwi wejściowe.
Dopiero
po chwili Marek zauważył co się stało. Dwa lub trzy piętra zawaliły się.
"Czyli prawdopodobnie wybuch gazu" pomyślał. Wszędzie było pełno
gruzu. Gdzieniegdzie brakowało kawałka ściany. Marek widział przysypanych
ludzi, martwych ludzi. Na jakiejś kobiecie paliło się ubranie, a razem z
ubraniem paliła się kobieta.
Marek
wchodził po schodach. Gdy na trzecim piętrze minął te same zielone, odrapane
drzwi, przemknęło mu przez myśl "Pustostany? Na parterze nie było
właścicieli w mieszkaniu, na pierwszym, drugim i trzecim piętrze nikt nie
mieszka. I właśnie ta strona domu prawie nie ucierpiała w pożarze. A prawa
strona, gdzie wszystkie mieszkania są zajęte (Marek widział tabliczki na
drzwiach, czy resztkach drzwi), zawaliła się i spaliła. Jak to nazwać?
Złośliwość rzeczy martwych? Złośliwość losu?"
Gdy
stanął przed uchylonymi drzwiami na czwartym piętrze, usłyszał syreny straży
pożarnych. Coraz bardziej kaszlał. Zasłanianie ust dłonią nie za bardzo
pomagało. Wszedł do środka. W przedpokoju leżała kobieta. Nie żyła. Marek
widywał ją czasami w pobliskim markecie, czy mijał ją na ulicy. Była ładna więc
zapamiętał ją. Obok niej leżały dziecięce buciki, teczka z której wysypały się różne dokumenty.
"Pewno chciała ubrać dzieci i zabrać dokumenty i inne ważne papiery. Tylko
po co? W takiej sytuacji ucieka się przecież tak jak się stoi".
Z
pokoju wyszła dwójka dzieci około pięć i siedem lat. Twarze miały wystraszone i
mokre od łez, ciężko oddychały i kaszlały. Marek wziął je na ręce. Gdy
przechodzili obok ciała kobiety dzieci zaczęły krzyczeć. "Mama, mama"
i wyrywać się Markowi. Przycisnął je mocniej do siebie i ostrożnie schodził po
schodach. Zastanawiał się jak to się stało, że kobieta udusiła się dymem, a
dzieci nie. Ale to nie było istotne. Najważniejsze, że żyją.
Gdy
dotarł na dół zobaczył strażaków, którzy weszli tu tak jak on przez balkon na
parterze. Jeden ze strażaków odebrał dzieci, a drugi pomógł mu wydostać się na
zewnątrz. Tu zajęli się nimi lekarze, którzy przyjechali już na miejsce.
Gapiów
było jakby więcej. Był nawet samochód lokalnej gazety i stacji internetowej.
Godzinę później strażacy dogaszali
resztę pożaru. Dzieci zostały zabrane do szpitala. Marek usłyszał szacunkową
liczbę ofiar – dziewięć. Po zbadanie przez lekarza i stwierdzeniu, że nic mu
nie jest, Marek usiadł obok karetki pogotowia na plastikowym krześle, które nie
wiadomo skąd się tam znalazło.
Podeszła
do niego dziennikarka z lokalnej gazety i facet z kamerą z lokalnej stacji
internetowej. Robili z nim wywiad. Pytali jak się czuł wynosząc dzieci z
pożaru, co czuł, czy czuje się bohaterem? Marek odpowiadał niechętnie, był
zmęczony. Jakoś go nie zapytali jak się teraz czuje. W końcu dziennikarka
zapytała
-
Wiem, że prezydent naszego miasta ufundował panu nagrodę pieniężną.
- Nic
o tym nie wiem – odparł zdziwiony Marek.
-
Ponoć pięć tysięcy złotych.
-
Nie wiem proszę pani – rzekł zmęczonym głosem Marek – ja tego nie zrobiłem dla
pieniędzy, one mi nie są potrzebne. Ratowałem dzieci. Wszystko.
-
Ale skoro prezydent ufundował nagrodę, to powinien pan się ucieszyć, pieniądze
się na pewno przydają.
-
Tak przydają. I cieszę się bardzo – rzekł obojętnie Marek.
- To
proszę powiedzieć naszym czytelnikom – nie dawała za wygrane dziennikarka – co
sobie pan za nie kupi? Może zrealizuje pan jakieś swoje marzenie?
- Ja
nie mam marzeń – rzekł powoli Marek.
-
Jak pan nie ma? – zdziwiła się dziennikarka – każdy ma!
- Ja
nie mam.
-
Dlaczego?
- Bo
tak prościej żyć.
Marek
wstał i zostawił zdziwioną dziennikarkę i faceta z kamerą.
Gdy
mijał radiowóz podszedł do niego jeden z policjantów.
-
Gratuluję – powiedział podając mu rękę – dobra robota.
-
Dziękuję.
-
Już wiemy co się stało.
-
Tak?
-
Widzi pan tego faceta? – wskazał ruchem głowy mężczyznę siedzącego na tylnym
siedzeniu w drugim radiowozie. Marek powiedział, że widzi – to u niego wybuch
gaz. Miał nielegalne podłączenie gazu. Musiało się coś Rozszczelnić. Gazownia odcięła mu jakiś czas temu dopływ
gazu. Zresztą prądu też nie ma, bo też nie płacił. Do tego zalega już ponad pół
roku z czynszem.
- To
czemu go nie wyeksmitowali?
-
Chcieli ale to… homoseksualista. Gdy chcieli go wyeksmitować powiedział, że go
dyskryminują.
-
Coś takiego? – zdziwił się Marek.
-
Jakaś organizacja stanęła w jego obronie. Zagroziła administracji… wie pan…
unia europejska… poszanowanie praw mniejszości i takie tam.
-
Tak cholerna unia europejska. Nie mam nic przeciwko mniejszością religijnym,
seksualnym, etnicznym, ale to mniejszości więc już sama nazwa wskazuje…
-
Tak… też mnie to wkurza – rzekł policjant.
-
Gdyby jeszcze mieli takie sama prawa jak większość, ale oni mają się lepiej w
ramach źle pojętej tolerancji. Wie pan, ja nie jestem w żadnej mniejszości –
etnicznej, seksualnej, religijnej czy innej – i zaczynam się czuć
dyskryminowany w tym kraju, w unii.
-
Ktoś inny dostał by za to porządny wyrok – mówił policjant – a on już dzwonił
do jakiejś organizacji, już coś mówił o dyskryminacji, pewno dostanie
łagodniejszy wyrok. No muszę już iść, wzywają mnie – podał rękę Markowi –
jeszcze raz gratuluję postawy i odwagi. Do widzenia.
Marek
powoli ruszył w kierunku swego domu. Prawie wszyscy ludzie już się rozeszli.
"Nie mają już na co patrzeć –
pomyślał – nie mają czemu robić zdjęć, gapić się na co… tak… pieprzona unia
europejska".
Zamiast opowiadania trzeba býlo napisać to co na końcu i miałbyś mniej roboty a sens byłby dokładnie taki sam. Opowiadanie nic nie wnosi do opinii wyrażonej na końcu.. Rozmowa z policjantem bardzo tendencyjna. Poza tym bohater przed chwilą nie ma ochoty rozmawiać z dziennikarką, twierdzi nawet, że nie ma marzeń, a chwilę później rozgaduje się z policjantem. Słabe to.
OdpowiedzUsuń