28 lipca 2015

Teatr "U Mazura" i przygotowania do wystawienie "Kandydatek na żonę"


26 lipca 2015

W lipcowym WHA Haiga Contest, nasza haiga:
foto: Sława Sibiga
na zdjęciu: Małgorzata Anna Bobak
haiku: ja

 

lipcowa łąka
zapach kwiatów
w jej włosach

24 lipca 2015



Krótkie opowiadanie o samotności V: Wypadek na przejściu dla pieszych

            Deszcz padał od pięciu godzin. Emil spojrzał na zegarek, dochodziła 17. Mimo, że był koniec lipca zrobiło się prawie ciemno. Wszystko przez stalowe chmury, które całkowicie zasłoniły letnie niebo. Stanął przed księgarnią, tutaj umówił się z  Agatą. Obserwował ludzi idących z kolorowymi parasolami. Chyba najwięcej było czarnych i granatowych. Byłe też w kratkę, z owocami, niektóre miały firmowe napisy. Najbardziej podobał mu się w niebieskie kwiatki, który niosła pewna dziewczyna. Parasole przeciskały się między sobą, uderzały o siebie, o nisko zwisające, nieprzycięte gałęzie drzew. Czasami parasol wędrował w górę, by po chwili wrócić do swojego poziomu. Nie było nikogo bez parasola. Na ulicy było coraz więcej wody, która nie nadążała spływać do kanalizacji. Samochody, mimo że jechały bardzo powoli, delikatnie ochlapywały przechodniów idących najbliżej ulicy.
            Zauważył Agatę po drugiej stronie ulicy. Miała białą letnią sukienkę w wielkie czerwone maki. Mimo deszczu było duszno i ciepło. W ręce trzymała mały czerwony parasol. Pomachała do Emila. Czekała razem z innymi, żeby przejść przez ulicę. Dwa pasy ulicy w jedną stronę i dwa pasy ulicy w drugą stronę. W środku była wysepka. Na tym przejściu dla pieszych nie było sygnalizacji świetlnej. W końcu samochody się zatrzymały i ludzie ruszyli. Emil widział Agatę tylko na początku, potem zasłonili ją ludzie, idący w drugą stronę. Widział tylko czerwony parasol, który już prawie był na wysepce na środku ulicy. Usłyszał też gwałtowne hamowanie, uderzenie i… czerwony parasol zniknął mu z pola widzenia.
            Samochody zatrzymały się. Ludzie też i rozstąpili się trochę na boki. Emil zauważył, że czerwony parasol, ciągle otwarty, leży cztery-pięć metrów obok pasów. Poczuł jak jego parasol wysuwa mu się z ręki, a krople deszczu gwałtownie uderzają w jego głowę.
            Czerwony samochód uderzył Agatę w lewe udo. Parasol poszybował nad samochodem i wylądował za nim przy krawężniku. Agata uderzyła głową w przednia szybę, na której od razu powstała drobna siatka pęknięć. Na szybie pojawiła się mała czerwona smuga krwi momentalnie rozmyta przez deszcz. Agata zsunęła się po masce samochodu i spadła uderzając głową o mokry asfalt na wysokości przedniego prawego koła. Z rozcięcia na zewnętrznej stronie lewego uda sączyła się krew. Agata straciła przytomność w momencie uderzenia głową o szybę. Nie czuła bólu.
            Z auta wytoczył się pijany facet i zaczął oglądać przednią szybę. Potem spojrzał na leżącą dziewczynę i rzekł do siebie „mam immunitet”. Powtórzył to jeszcze raz trochę głośniej i wsiadł do samochodu, wyjął telefon komórkowy i usiłował gdzieś zadzwonić ale sprawiało mu to trudność.
            Emil obserwował to wszystko stojąc w miejscu. Zdawało mu się, że deszcz na chwilę przestał padać. Krople deszczu zostały zatrzymane miedzy ziemią a chmurami, jak za sprawą naciśnięcia pauzy na pilocie do DVD. Widział tylko wolno poruszających się ludzi. Potem wydawało mu się, że to ludzie stanęli w miejscu, jakby nagle ktoś rzucił na nich czar, a deszcz padał swoim niezmiennym rytmem.
            Emil dotarł do miejsca wypadku. Czuł się tak, jakby przedzierał się przez jakąś gęstą, lepką ciecz. Każdy krok sprawiał mu trudność, oddech stawał się cięższy. Spojrzał na leżącą, nieprzytomną Agatę. Krople deszczu uderzały o jej ciało i sukienkę, która była już całkowicie przyklejona do jej ciała. Na ulicy było już dużo wody. Widział nieprzytomną Agatę leżącą w wodzie i nie wiedział co powiedzieć, co zrobić.
            Ktoś obok oznajmił, że zadzwonił po pogotowie i policję, że zaraz tu będą. Deszcz zaczął padać jeszcze mocniej. Emil pomyślał, że dłoń Agaty musi leżeć w dziurze w ulicy, bo wcale nie było widać końca palców. Były przykryte przez wodę. Stał i patrzył na Agatę dopóki nie usłyszał syreny pogotowia, a po niej syreny policyjnej. Podniósł głowę i zobaczył, że prawie nikogo już nie ma. „Wszyscy sobie pooglądali i poszli. Nikt nie chce być świadkiem” - pomyślał. Zostały tylko dwie starsze panie, które tkwiły tu pewno z ciekawości jak się to wszystko zakończy i mężczyzna, który zadzwonił pod numer alarmowy. Trochę dalej stała jeszcze wystraszona para małolatów.
            Policjanci od razu zaczęli kierować ruchem, bo zrobił się dość duży korek. Rozmawiali z mężczyzną który zadzwonił pod numer alarmowy.
            Agata odzyskała na chwilę przytomność i otworzyła oczy ale chyba nie wiedziała gdzie się znajduje. Jej nieobecny wzrok błądził wokół, aż na chwilę spotkał się z wystraszonym wzrokiem Emila. Ale wtedy na linii ich wzroku stanął ratownik pogotowia i pochylił się nad Agata.
            - Który dzisiaj mamy dzień? - Agata patrzyła na niego i nie odpowiedziała.
            - Jaka mamy datę? - spytał ponownie. Cisza.
            - Jak się pani nazywa? - dalej nic.
            - Nosze, szybko - zwrócił się do pozostałych osób z karetki.
            Agata znowu straciła przytomność. Po chwili była już na noszach. Emil chciał krzyknąć, żeby uważali bo może mieć uszkodzony kręgosłup, ale pomyślał, że oni przecież to wiedzą lepiej niż on. Ratownicza podniosła sukienkę Agaty, która w tym miejscu była czerwona od krwi. Tylko tam nie zdążył jej rozmyć deszcz. Założyła cos na jej udzie. „Chyba jakaś opaska uciskowa” - Emil nie wiedział czy powiedział to głośno, czy tylko pomyślał. Coraz bardziej czuł jak gubi grunt pod nogami.
            Policja prowadziła mężczyznę, który potrącił Agatę. Wydawał się już prawie trzeźwy. Gdy przechodził koło Emila odezwała się do niego
            - To pana dziewczyna? Przepraszam… bardzo przepraszam… ale… mam immunitet. - Emil przechylił głowę jak kura na podwórku i patrzył na niego. Nie rozumiał co do niego mówi. Policja doprowadziła go do radiowozu.
            Z odrętwienia wyrwał Emila krzyk Agaty. Właśnie wkładali nosze do pogotowia gdy podniosła głowę krzyknęła „boli” i zaczęła się dławić. Wsunęli nosze do końca i jeden z ratowników pochylił się nad Agatą ale Emil już nic nie widział, bo zamknęli drzwi karetki.
            Emil podbiegł do jednego z ratowników i zapytał czy może jechać z nimi do szpitala. Chciał mu powiedzieć, że to jego dziewczyna, że właśnie na niż czekał, że mieli się spotkać…
            - Nie, to wbrew przepisom - rzekł krótko ratownik - proszę przyjechać do szpitala miejskiego, tam się pan wszystkiego dowie, jeżeli jest pan rodziną oczywiście.
            Pojechali. Po chwili pojechała też policja. Ruch wrócił do normy, po wypadku nie było śladu. Nikt z policji nie zapytał go czy widział wypadek, czy jest kimś z rodziny albo po prostu kim jest? Nic. Może to i dobrze…
            Stał na wysepce i patrzył na samochody. Zauważył obok zwinięty czerwony parasol. Ktoś musiał go tam położyć. Podniósł go. Rozłożył i złożył. Nie wiedział czemu to zrobił. Parasol nie był w ogóle uszkodzony.
            Musiał wyglądać bardzo głupio, gdy tak stał w ulewie, przemoczony do szpiku kości w ręce trzymając złożony parasol. Gdy zatrzymały się samochody, Emil wrócił pod księgarnię. Odwrócił się w stronę ulicy i patrzył na drugi koniec przejścia dla pieszych, gdzie jeszcze całkiem niedawno machała do niego Agata. Teraz stali tam inni ludzie. Czekali aż samochody się zatrzymają, przechodzili przez pasy, samochody ruszały, inni ludzie czekali przed przejściem dla pieszych… i tak w kółko. Ci ludzie nawet nie wiedzieli, że był tu wypadek. Wracali z pracy, z zakupów, z restauracji, weseli, smutni, samotni, parami. Nie wiedzieli kim jest Agata…
            Rozejrzał się za swoim porzuconym parasolem. Nigdzie go nie było. Ktoś go musiał w międzyczasie ukraść. Co za ludzie. Przypomniał sobie słowa pielęgniarza „Proszę jechać do szpitala miejskiego”. Gdzie jest szpital? Musiał sobie przypomnieć gdzie on jest, mimo że codziennie przechodził obok niego do idąc do pracy. „Ale jak mam przyjechać jak nie mam samochodu?” - Emil zaczął panikować. Obliczył ile zajmie mu dotarcie z tego miejsca do szpitala pieszo. Wyszło mu 20 minut spacerem. Zaczął biec ściskając w ręce zwinięty czerwony parasol.
            Bieg zajął mu niecałe 10 minut. Gdy dobiegał do szpitala był kompletnie przemoczony. W butach czuł już od dawna wodę. Łzy mieszały się z deszczem, więc nikt nie zauważył, że płacze. Ale gdy dobiegał do szpitala zaczął głośno łkać. Kilka osób odwróciło się gdy ich mijał.  W jego głowie pojawiały się same czarne myśli. W pewnej chwili chciał się nawet zatrzymać i usiąść na środku ulicy, nie miał już siły. Ale dobiegł, dotarł do szpitala. Wykończony i mokry wpadł do holu gdzie znajdowała się recepcja. Woda z ubrania dosłownie lała się na podłogę. Tam gdzie stanął od razu zrobiła się kałuża wody.
            Pierwszą rzeczą, którą zauważył, byli dwaj policjanci, ci sami, którzy byli na miejscu wypadku. „Przecież mogli mnie zabrać” - powiedział prawie na głos. Ale od razu też pomyślał, że przecież oni nie wiedzieli. Poczuł się bezradny. Nie wiedział co ma zrobić.
            W tym momencie otworzyły się drzwi i wypadli z nich pielęgniarze pchający łóżko z przypiętą kroplówką, na którym leżała Agata.
            - Zawołaj doktor Ewę - krzyknął jeden z nich do rejestratorki - przyda się więcej lekarzy przy operacji, jest z nią naprawdę źle.
            Agata cały czas jęczała i rzucała się na łóżku. W pewnej chwili zauważyła Emila, wyciągnęła w jego kierunku rękę i pewno chciała krzyknąć ale tylko szepnęła - Emil… boli… - Emil nie poruszył się nie wiedział co robić.
            - Dostała bardzo silne środki przeciwbólowe, ale nie pomagają - powiedział jeden z pielęgniarzy jakby na usprawiedliwienie słów Agat.
            Po chwili ręka Agaty opadła. Zamilkła. Emil w końcu pobiegł za pielęgniarzami. Wszędzie zostawiał mokre ślady i z każdym krokiem było słychać chlupnięcie wody. Biegli z łóżkiem przez wąskie szpitalne korytarze. Emil biegł za nimi. Przed wejściem na oddział Agata zaczęła wymiotować krwią. Krew spływała jej po policzkach i po brodzie. Jeden z pielęgniarzy podniósł jej głowę. Przybiegła pielęgniarka.
            - Idź pan stąd - wrzasnął jeden z pielęgniarzy - nie widzi pan, że ona umiera! Ratujemy jej życie, a pan przeszkadza. Idź pan stąd!
            Operacja głowy trwała trzy godziny. Emil słyszał jak lekarz mówi rodzinie co robili ale nie rozumiał z tego nic. Miał tylko w głowie słowa „Ona umiera”, których też nie rozumiał. Nie rozumiał tych słów o 22.10 gdy Agata zmarła i odłączono ją od aparatury. Nie rozumiał tych słów w dniu pogrzebu ani przez kolejne dni po wypadku. Codziennie patrzył na czerwony parasol, który zabrał ze sobą i  którego nikomu nie oddał i starał się zrozumieć słowa „Ona umiera”, ale nigdy ich  nie zrozumiał.


19 lipca 2015

Pokazuję Ci chmurę na niebie
Mówiąc że rozpoznaję w niej Ciebie.
Odchodzisz wkurzona i spłakana
Bo chmura ma kształt hipopotama.

17 lipca 2015



Piękna małolata ze Złotego Potoku
poszła po pożyczkę do najbliższego SKOK-u.
Bardzo mocno się starała
bo na wakacje zbierała.
A kasjer do Chin zwiał, by uniknąć wyroku.


Kuracjuszka z Ciechocinka
wypiła za dużo winka.
Choć była mała,
wszystkim dawała.
Teraz nie wie z kim ma synka

15 lipca 2015



„Krótkie opowiadanie o samotności IV: Lili Norlen”

„rozbite lustro można posklejać,
ale rysy pozostaną na zawsze”

            Nazywałam się Anna Kowalska ale wszyscy mówili na mnie Lili Norlen. Nie pamiętam kto pierwszy mnie tak nazwał, ani dlaczego. Chyba był to ktoś z domu dziecka. Urodziłam się 1 stycznia 1987 roku. Nie wiem czy data moich urodzin jest prawdziwa, czy wpisał ją ktoś, żeby było prościej. Zostałam znaleziona na śmietniku w pierwszych dniach 1987 roku. Zmarłam 2 grudnia 2008 roku i był to jedyny szczęśliwy dzień w moim życiu. Przeżyłam dokładnie 21 lat, 11 miesięcy i 1 dzień.
            Wszystko co złe w moim życiu związane było z jedynką. Dlatego przez całe życie nienawidziłam osoby, która wpisała mi datę urodzenia 1 stycznia, chociaż nigdy jej nie poznałam (a może jednak była to moja prawdziwa data urodzenia?). To był pierwszy pechowy dzień, dzień mojego przyjścia na świat.
            Do 18 roku życia mieszkałam w domu dziecka. Właściwie nie pamiętam dużo z mojego życia do 11 urodzin. Okresu gdy byłam bardzo mała w ogóle nie pamiętam, a potem wiem tylko, że chodziłam do szkoły. Zawsze byłam sama, na uboczu. W domu dziecka było brudno i zimno, a jedzenie było kiepskie. W lekcjach nigdy nikt mi nie pomagał, może dlatego zawsze miałam problem z przejściem do następnej klasy. Ale nigdy nie powtarzałam roku.
Czasami przychodzili ludzie i adoptowali kogoś. Zazwyczaj małe dzieci. Zawsze się cieszyłam gdy któryś dzieciak znalazł dom. Raz się zdarzyło, że adoptowali chłopaka w moim wieku, a raz dziewczynkę o rok starszą. Miałam wtedy 8 lat. Nie pamiętam, żeby adoptowano kogoś kto skończył 10 lat. Na mnie nikt nigdy nie zwrócił uwagi. Chociaż wszyscy mówili, że jestem ładna.
Po południu wszyscy robili co chcieli. Prawie nikt nigdy się nie uczył, nie odrabiał lekcji. Biegali po boisku, robili żarty, mieli swoje sekrety. Ja zawsze byłam sama.
W sylwestra nie musieliśmy chodzić wcześnie spać. Czekaliśmy na nowy rok. Zawsze się zastanawiałam po co? Jaki to ma sens? Przecież nowy rok nic nie zmieni, nic się nie wydarzy. Po co te wszystkie głupie zabawy. Na świecie wydaje się dużo pieniędzy na fajerwerki, oświetlenia itp. Po co? Takie marnowanie pieniędzy!
W domu dziecka nikt nie pamiętał, że mam w tym dniu urodziny. Mi to bardzo pasowało. W dniu moich  11 urodzin zostałam pierwszy raz zgwałcona. Dochodziła pierwsza w nocy. Dwóch starszych chłopaków wciągnęło mnie do ich toalety. Jeden trzymał mnie z tyłu, a drugi podniósł spódniczkę i zdarł ze mnie majtki. Nawet nie krzyczałam. Nie wiedziałam co się dzieje. Nie czułam bólu. Patrzyłam na białe kafelki nad umywalką. Byłam jak sparaliżowana. Nic nie czułam. Gdy skończył, chciał mnie zgwałcić drugi, ale gdy zobaczyli krew i moją minę, chyba się wystraszyli i uciekli. Poszłam powoli do pokoju, do łóżka. Nie spałam całą noc. Chyba do końca nie byłam świadoma tego, co się stało. Nie płakałam. Nie miałam sił na łzy. Nigdy nikomu o tym nie powiedziałam. Potem byłam gwałcona jeszcze 10 razy. Razem 11. Ostatnim był mój wychowawca. Było to w dniu mojego opuszczenia domu dziecka. Byłam w jego gabinecie. Przekazał mi wszystkie dokumenty oraz klucze do mojego mieszkania. Potem rzucił mnie na biuro i zaczął gwałcić. Wtedy pierwszy raz próbowałam się bronić, ale dostałam mocno w twarz i przestałam. Leżałam z głową zwróconą w bok i czytałam napis na grzbiecie książki - Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara. Przeczytałam to chyba ze sto razy. Gwałcić mnie długo, delektował się tym. Wtedy też pierwszy raz płakałam. Łzy płynęły mi po policzkach a on się śmiał. Potem wyrzucił mnie z gabinetu i powiedział - Niezła z ciebie suka. - To były ostatnie słowa, które od niego słyszałam. Tak na pożegnanie, na nową drogę życia.
 Pierwszy raz byłam pijana 1 września. Miałam 15 lat. Dziewczyny z pokoju, z okazji rozpoczęcia roku szkolnego piły wódkę. Nie wiem skąd miały. Wypiły w pięć pół butelki i jedna z nich schowała ją do szafki gdzie ma bieliznę. Nie poszłam w tym dniu na kolację, powiedziałam, że źle się czuję. Zostałam w pokoju i wypiłam sama resztę wódki. Znaleźli mnie pijaną na łóżku i rzygającą na podłogę. Oczywiście była awantura, kary, pytania skąd wzięłam alkohol. Nie wsypałam dziewczyn. A one zamiast mi podziękować, pobiły mnie za to że wypiłam im wódkę. Kopały mnie po brzuchu i znowu rzygałam, tym razem z bólu.
11 listopada złamałam rękę, a 11 grudnia złamali mi ją raz jeszcze, bo się źle zrosła. Ze złamana ręka rozpoczęłam 16 rok życia
Pierwszego papierosa zapaliłam 1 lutego tylko. Było wtedy ciepło jak na zimę. Poczęstowały mnie dwie dziewczyny. Spodobało mi się i wypaliłam od razu trzy papierosy. Zakręciło mi się w głowie, usiadłam na ławce z tyłu domu dziecka i rzygałam. Na to wszystko nadszedł wychowawca. Jedna z dziewczyn rzuciła obok mnie paczkę papierosów i znowu było na mnie. Znowu kary, pytania skąd mam papierosy, dlaczego palę. Dziewczyny się ze mnie śmiały, a ja znowu nic nie powiedziałam.
Od tamtej pory piłam i paliłam coraz częściej. Nie wiem czy to z samotności ale lubiłam palić i wódkę.

Mieszkanie dostałam na ulicy 1 Maja. Na parterze, numer 1/1. Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że wszystko co złe w moim życiu, związane jest z cyfrą 1.
Pracę dostałam szybko, w kwiaciarni. Lubiłam ją. Byłam głównie od wynieś, przynieś, pozamiataj, ale praca wśród kwiatów uspokajała mnie. Szef zwolnił mnie w trzecim miesiącu pracy. Jak sobie później policzyłam, zaczął się właśnie 11 tydzień mojej pracy. Ale był w porządku. Zapłacił mi za cały tydzień pracy, nawet za te dni które nie przepracowałam i powiedział, że jest mu bardzo przykro, ale musi mnie zwolnić. Nigdy się nie dowiedziałam dlaczego.
Drugą pracę też znalazłam szybko. Sprzątałam w biurze prywatnej firmy. Zarabiałem marne grosze ale zawsze coś. Poznałam chłopaka i sama nie wiem dlaczego, uległam jego namowom i przeprowadziłam się do niego.
11 czerwca myjąc w biurze okna, spadłam z drabiny i skręciłam nogę. Okazało się, że w zakresie obowiązków nie mam mycia okien. A szef bezczelnie kłamał, że nigdy nie kazał mi myć okien, że od tego jest inna pani, która ma odpowiednie badania do wykonywania takich prac. Gdy wróciłam do pracy po L4 okazało się, że już tam nie pracuję. Dostałam do podpisania rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Gdybym się nie zgodziła, dostałabym dyscyplinarne zwolnienie. Bo to niby z mojej winy był ten wypadek i naraziłam firmę na straty. Tylko nie wiem jakie firma miała w związku z tym straty.
1 października mój chłopak wyrzucił mnie z domu. Miał inną dziewczynę. Powiedział, że nie ma zamiaru utrzymywać bezrobotnej suki. I znowu na odchodne dowiedziałam się kim jestem.
Trafiłam pod most. Szybko zamieniłam moją małą torbę z rzeczami na kilka butelek wódki i kilka paczek papierosów. Znowu byłam sama. Żebrałam na ulicy. Ciągle pijana i wyśmiewana przez przechodniów. Jedyne co się zmieniło to nie pozwalałam się już tknąć facetom. A mieli na to ochotę wszyscy menele, którzy spali ze mną pod mostem.
Ostatniego października mimo chłodu wstałam przed piątą rano i umyłam włosy w parkowej fontannie szamponem, który dzień wcześniej ukradłem ze sklepu. Potem rozebrałam się do bielizny, oblałam się szamponem weszłam do fontanny. Umyłam się w bardzo zimnej wodzie. Na mokre ciało założyłam niezbyt czyste i pachnące ubranie, było mi bardzo zimno, a włosy nie chciały wyschnąć. Było około 10º C. Cała się trzęsłam z zimna. Wiedziałam, że mogę być chora, ale byłam już zdesperowana. Chciałam pójść do szefa kwiaciarni, gdzie pracowałam na początku roku i opowiedzieć mu o sobie i prosić o kilka złotych. Ostatnie dni nie jadłam dużo. Byłam bardzo głodna. Ile czasu można żyć tanim winem i papierosami?
Właściciel kwiaciarni zmarł w maju. Kwiaciarnię prowadziła teraz jego żona, która nawet nie chciała mnie wysłuchać tylko wyzwała mnie od dziwek i wyrzuciła. „Co za różnica” - pomyślałam - „suka czy dziwka? Wszystko jedno”. Gdybym miała się gdzie myć i ubrać w coś czystego, zostałabym prostytutką, a tak nie mogę zostać nawet zwykłą kurwą.
Pamiętam, że płakałam wtedy cały dzień. Dlaczego ja - pytałam siebie - Dlatego, że jakimś dwom ludziom zachciało się dziecka, które potem wyrzucili jak niepotrzebny przedmiot na śmietnik? Dlaczego musiałam urodzić się właśnie ja i cierpieć za to od urodzenia pewno aż do usranej śmierci. Gdybym wtedy umarła na śmietniku, może dostałbym małe skrzydła i fruwała po niebie… Potem pomyślałam, że może jestem dzieckiem gwałtu, a matka, która też miała przegrane życie wyrzuciła mnie na śmietnik. Może byłam dzieckiem prostytutki, która położyła dziecko w śmietniku z nadzieją, że ktoś je znajdzie, zaopiekuje się nim i że będzie miało życie lepsze niż ona. Gdy nie miałam już siły płakać, zasnęłam pod murem miejskiego cmentarza.
1 listopada - trzy jedynki! Wiedziałam, że nic dobrego mnie nie spotka w tym dniu. Czekałam co tym razem na mnie spadnie. Spadł Marek. Chodziłam sobie spokojnie po cmentarzu i patrzyłam na tych wszystkich ludzi, którzy stojąc nad grobami matek, której ja nigdy nie miałam, czy nad grobami dzieci, których chyba nigdy nie będę miała. Zamieniłabym ból, który jest po stracie dziecka, na to wszystko co mnie w życiu spotkało. Byle tylko mieć dom i kogoś, do kogo można się przytulić. Wtedy można znieść wszystko. Tak sobie wtedy myślałam. Ale cóż…
Marek zabrał mnie do jakiegoś pustostanu. Tam podał mi pierwszą działkę. Przez ponad rok włóczyłam się z nim i innymi narkomanami po różnych ruderach, żebrałam na ulicach i staczałam się coraz bardziej na dno. Przed wigilią znalazłam się w szpitalu. Ponoć zgarnęli mnie z ulicy w stanie krytycznym. Pomógł mi Karol, który pracował jako wolontariusz w jakimś stowarzyszeniu pomagającym narkomanom.
Namówił mnie na ośrodek odwykowy, a po wyjściu zaprowadził do swojego mieszkania, bo nie miałam się gdzie podziać. Powiedział, że mogę zostać jak dugo chcę. Zgodziłam się choć nie wiem dlaczego. Chyba byłam pod wrażeniem, że ktoś obcy może zrobić tak dużo dla drugiej osoby, zrobić coś bezinteresownego. Przez pierwsze kilka dni byłam jak sparaliżowana. Nie wiedziałam gdzie mogę usiąść, kiedy mogę wejść do łazienki, czy mogę się położyć. Nie chciałam wychodzić z domu. On to rozumiał. Pewnego dnia wyprałam mu koszule, wyprasowałam, posprzątałam mieszkanie. Bałam się jak zareaguje, ale się ucieszył. Zawsze jadł na mieście i przynosił mi jedzenie. Zaproponowałam mu kiedyś, że mogę ugotować obiad. Nie byłam dobrą kucharką. Umiałam tylko to, czego nauczyłam się w domu dziecka - jedyna pozytywna rzecz której się tam nauczyłam. Zaczęliśmy wychodzić na spacery. Bałam się, że spotkam kiedyś na mieście Marka, ale na szczęście nigdy go już nie widziałam. Nie wiem czy już wtedy byłam w nim zakochana czy jeszcze nie.
Poprosiłam go, żeby pomógł mi znaleźć mieszkanie, ale on nie chciał, żebym się wyprowadziła. Nigdy nie próbował zaciągnąć mnie do łóżka, chociaż byłam prawie pewna, że mu się podobam. Nigdy też nie pytał mnie o moją przeszłość. Gdy powiedział, żebym u niego została, opowiedziałam mu swoje życie, ze wszystkimi szczegółami. Był jedyną osobą, który je znał. Powiedział, że nic go to nie obchodzi. Było minęło. Zostałam. Sprzątałam, gotowałam, chodziliśmy na spacery jak chłopak z dziewczyną albo mąż z żoną.
Tańczył w zespole folklorystycznym i w czerwcu zaprowadził mnie na próbę. Okazało się, że mam do tańca talent i podoba mi się to. Szybko się nauczyłam tańców i zostałam członkiem zespołu.
Było nam razem dobrze, chociaż ja nigdy nie czułam się w pełni szczęśliwa. Może raczej powinnam powiedzieć, że cały czas byłam wystraszona, przerażona tym, że tak mi się ułożyło. To było dla mnie coś innego niż dotychczas i nie wiedziałam jak się w tym wszystkim odnaleźć. Może dlatego nie byłam w pełni szczęśliwa. Ale nigdy mu tego nie powiedziałam. Nie chciałam go martwić. On był taki szczęśliwy.
Pod koniec sierpnia pojechałam z zespołem na pierwszy występ. Później były kolejne. Było fajnie wszyscy się cieszyli, była zabawa, śmiech. Brałam w tym wszystkim udział ale zawsze byłam trochę na boku. Nie było pełnej radości. Przeszłość jak cień cały czas ciążyła na mnie. Niepewność co zrobi Karol? Jakie ma plany? Czy mnie pewnego dnia po prostu nie wyrzuci?
2 grudnia było jakoś inaczej. Karol był zdenerwowany. Nie był zły tylko jakiś nie swój. Ja przeciwnie, aż sama się dziwiłam. Byłam wyjątkowo spokojna i cieszyłam się, że jedziemy na występ.
Była pełna sala, młodzi, starsi. Były oklaski, bisy, miłe słowa, jak zawsze. A ja byłam bardzo zadowolona, żeby nie powiedzieć… szczęśliwa.
Po drugim bisie, gdy wszyscy już wstawali i zabierali się do opuszczenia sali, Karol wyszedł na środek sceny i poprosił wszystkich o pozostanie na miejscu. Wszyscy się zdziwili ale go posłuchali. Karol wyjął z kieszeni pudełko, podszedł do mnie, uklęknął i poprosił o rękę.
Za bardzo nie widziałam ani nie słyszałam tego co się później działo. Stałam oszołomiona. Dopiero po chwili, stopniowo docierały do mnie oklaski członków zespołu i publiczności. Gratulacje i poklepywania po ramieniu. Ktoś starszy na widowni płakał. Dopiero na końcu zauważyłam Karola, który cały czas klęczał i czekał na odpowiedź. Robiło się coraz ciszej i wszyscy wpatrywali się we mnie. I w tej ciszy zamiast jak zawsze być wystraszona, powiedziałam głośni i wyraźnie: Tak! Znowu wybuchły oklaski. Ale ja już nic nie pamiętałam. Przytuliłam się tylko do Karola i pomyślałam sobie, że wreszcie mam swój pierwszy szczęśliwy dzień w życiu.
Wsiedliśmy do autokaru przed 15.30. To było piękne, ciepłe grudniowe popołudnie. Nie było śniegu. Pogoda była raczej jesienna niż zimowa. Siedziałam razem z Karolem. Ja przy oknie. Trzymaliśmy się za ręce. Nic nie mówiłam, tylko patrzyłam za okno. Byłam naprawdę szczęśliwa. Karol też nic nie mówił, ciągle był zdenerwowany. Faceci chyba bardziej przeżywają takie rzeczy. To były ostatnie chwile zachodu słońca. Słyszałam rozmowy innych. Co będą robić po powrocie, w weekend. Ja nie myślałam o niczym. Po prostu patrzyłam przez okno. Niebo było zabarwione na kolor ciemnopomarańczowy i żółty. Obserwowałam oświetlone zachodzącym słońcem wieże kościoła gdzieś w oddali. Raz były na wprost mnie, raz po prawej, w zależności jak jechał autokar. Daleko był las, a przed nim pola, czy łąka, wszystko spowite ciemnym kolorem rozpoczynającej się nocy. Niebo było piękne. Ciemnopomarańczowy i żółty ustępowały stopniowo ciemności. Wieże kościoła znowu były bliżej. Autokar widocznie kluczył wąskimi uliczkami. Od wież odbijały się ostatnie promienie zachodzącego słońca. To była ostatnia rzecz jaką widziałam.
Uderzenie było potężne. Tir wjechał w dok autokaru na wysokości pierwszego siedzenia po stronie kierowcy. Autokar został zepchnięty na pobocze i uderzył w słup elektryczny, który znajdował się akurat na wysokości mojego fotela. Może dlatego zginęłam pierwsza. Szybko i bez bólu. Poczułam tylko jak moja dłoń wysuwa się z dłoni Karola.
Autokar został całkowicie zmiażdżony i zapalił się tak jak tir. Wszyscy - 32 osoby - łącznie z kierowcami autokaru i tiru, zginęli na miejscu.
To był naprawdę mój szczęśliwy dzień. Zaręczyłam się. Zginęłam pierwsza. Nie czując bólu łamanych kości czy wbijających się w ciało metalowych elementów. Nie słyszałam krzyku i płaczu. Nie widziałam palących się ciał ani przerażonych przez moment oczu. Tak, to był naprawdę mój szczęśliwy dzień.
W rok po wypadku, wszyscy już mieli piękne nagrobki, na nich piękne sentencje i piękne kwiaty. Ja jako jedyna mam ciągle drewniany krzyż i drewnianą skrzynkę. Szkoda, że nie jestem w jednym grobie razem z Karolem. Ale to nie ma już znaczenia. Pod nazwiskiem Anna Kowalska, ktoś dopisał jakiś czas temu Lili Norlen 01.01.1987 - 02.12.2008. I chwała mu za to.
Jeżeli wy też macie pecha związanego z jedynkami i przytrafia wam się wtedy coś przykrego, pomyślcie czasami o mnie.



14 lipca 2015



„Krótkie opowiadanie o samotności III: Czarny scyzoryk”

Nie mogłem spać. Zawsze tak jest gdy jest pełnia oraz tuż przed albo po pełni. Do tego jeszcze nowe miejsce. Mały hotel w małej miejscowości wczasowej. Ostatnie trzy dni urlopu i akurat trafiła się pełnia. Czyli seria bezsennych nocy. Najprawdopodobniej wrócę z urlopu niewyspany. Zdarza się i tak. Do tego jeszcze okropny upał. Nawet w nocy temperatura była wyższa niż 25º C. Przed północą doszedłem do wniosku, że wszelkie próby zmuszania się do snu nic nie dają. Umyłem się ubrałem i poszedłem na mały spacer.
Najwyraźniej tylko mi doskwierała bezsenność. Na korytarzu panowała absolutna cisza. Za żadnymi drzwiami nie dało się zauważyć najmniejszej choćby smugi światła. Przeszedłem najciszej jak umiem korytarzem i krętymi schodami zszedłem na parter. Klucz z pokoju powinien pasować do drzwi wejściowych, tak zapewniała pani recepcjonistka i rzeczywiście była to prawda.
Dziesięć minut po północy znalazłem się na zewnątrz, gdzie również panowała absolutna cisza. Było duszno. Nie dało się odczuć najlżejszego podmuchu wiatru.
Obok hotelu był park, dalej parking i tereny zielone gdzie w dzień biegały cały czas dzieci, a właściwie mamy za dziećmi. No i oczywiście restauracja i sklepik z pamiątkami, które każdy turysta musi przywieźć z każdego miejsca gdzie się znajdzie. Chociaż zazwyczaj to co kupi nie jest mu do niczego potrzebne. Między tym wszystkim prowadziła ścieżka. Liczyła około dwóch kilometrów długości. Postanowiłem przespacerować się tą ścieżką.
Po 500 metrach spaceru, na wysokości parku zauważyłem idącą dziewczynę. Wystraszyłem się. Było po północy. Dziewczyna spacerowała sama w białej długiej sukni i wyglądała jakby znajdowała się w transie. Pomyślałem, że to zjawa. Po chwili sam zacząłem się śmiać z mojego idiotycznego skojarzenia. „Lunatyczka” - pomyślałem. Miałem kiedyś kolegę, którego siostra była lunatyczką. Opowiadał czasami, że wstawała w nocy i chodziła po domu, a po chwili jakby nigdy nic wracała do łóżka. Rano oczywiście nic nie pamiętała. Mówił, że nie wolno takiej osoby wystraszyć czy przeszkodzić jakimś gwałtownym szarpnięciem. Może wtedy się wystraszyć, upaść, uderzyć o coś.
Postanowiłem iść za nią cicho, żeby jej nie przeszkodzić, wystraszyć, a w razie czego służyć pomocą. Chociaż nie za bardzo wiedziałem jak mógłbym pomóc.
Nie minęło jednak dużo czasu, gdy dziewczyna zatrzymała się i odwróciła w moją stronę. Też się zatrzymałem, a po chwili powoli podszedłem do niej.
- Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. Pani lunatykowała prawda? - spytałem najuprzejmiej jak umiem, nie będąc pewien czy już się całkowicie obudziła.
- Lunatykowałam? A tak… Można tak powiedzieć.
- Można tak powiedzieć? - spytałem zdziwiony.
- Tak, tak… lunatykowałam.
- Mam nadzieję, że nie przestraszyłem pani - zapytałem jeszcze raz.
- Nie przestraszył pan. Jest pan z tego hotelu? - wskazała ręką na mój hotel.
- Tak, przyjechałem na wakacje ale nie mogę spać. Poza tym jest straszny upał, więc pomyślałem, że przejdę się trochę.
- Więc chodźmy - rzekła ruszając dalej ścieżką - szedł pan w tym kierunku prawda?
- Tak - odparłem nieco zdziwiony - a może panią odprowadzić do domu?
- To właśnie w tym kierunku.
Szliśmy bardzo powoli w milczeniu. Spojrzała na mnie kilka razy. Mimo, że było ciemno, zauważyłem, że ma bardzo smutne oczy. Normalnie nie zwracam uwagi na takie rzeczy, ale wtedy to zauważyłem. Miała bardzo smutne oczy.

Nie wiem czemu, ale przypomniał mi się mój czarny scyzoryk, który kiedyś posiadałem. Miałem wtedy dwadzieścia kilka lat, nie pamiętam dokładnie. Często ze znajomymi bawiliśmy się w „wywoływanie duchów”. Była to dla nas świetna zabawa, dużo było przy tym śmiechu, chociaż dziewczyny nie chciały w tym uczestniczyć. Mówiły, że zachowujemy się jak maili chłopcy. Nieco później zainteresowałem się spirytyzmem. Dużo czytałem na ten temat. Spotkałem osoby o podobnym zainteresowaniu i przeprowadzaliśmy różne „eksperymenty”.
Miałem wtedy taki zwyczaj, że wieczorem kładłem na środku biurka rzeczy, które rano idąc do pracy, wkładałem do kieszeni. Był to portfel, dokumenty, zegarek (oczywiście nie wkładałem go do kieszeni, tylko zapinałem jak zawsze na prawej ręce), czarny scyzoryk i kartkę na której zapisywałem co mam zrobić albo co kupić, oczywiście jeżeli coś było do zrobienia albo kupienia. Pamiętam, że tamtego wieczora położyłem wszystko na środku biurka. Zawsze starałem się, żeby wszystko leżało dokładnie na środku biurka. Dlaczego tam? Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
W nocy obudził mnie odgłos uderzenia. Musiał być dojść głośny albo bardzo blisko, że się obudziłem. Leżałem chwilę i nasłuchiwałem. Nic. Cisza. Po chwili zacząłem słyszeć swój oddech. „Czyżbym się bał?” - pomyślałem - „Ale czego?” Wstałem i zapaliłem małą lampkę. Od razu go zauważyłem. Leżał obok biurka. Czarny scyzoryk. Całkowicie się obudziłem. Na czole poczułem krople potu. „Na pewno położyłem go na środku biurka” - zacząłem analizować sytuację - „ Inne rzeczy dalej tam leżą. Scyzoryk nie mógł sam spaść. Również wiatr, czy jakiś podmuch nie mógł go strącić, jest za ciężki. Poza tym okno jest zamknięte, jest przecież styczeń. Czy na pewno położyłem go na środku? Może brałem go wieczorem, żeby coś przeciąć i odłożyłem go na skraj biurka? Ale musiałbym go położyć tak, że pół leżałoby na biurku, a pół musiałoby zostać w powietrzu. Ewentualnie wtedy po jakimś czasie… pod wpływem jakiś drgań… Ale nie, jestem na 100% pewien, że położyłem go na środku biurka!”
Długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok. Oczywiście lampkę zostawiłem zapaloną, aż do rana. Zastanawiałem się, co się stało? Co było w moim pokoju, albo kto? Próbowałem wiele razy wytłumaczyć to sobie racjonalnie, ale nie umiałem. Nie wiem dlaczego teraz mi się to przypomniało.

- Żona została w hotelu? - przerwała ciszę dziewczyna.
- Nie - odparłem trochę zdziwiony - nie mam żony, podróżuję sam.
 - Zawsze sam?
- Tak.
- Nigdy pani nie był zakochany? - teraz ona spytała trochę zdziwiona.
- Może byłem, może nie, jakie to ma znaczenie?
- Tak… chyba ma pan rację…jakie to ma znaczenie…
- A pani jest zakochana? Ma pani chłopaka? Bo na męża jest pani chyba za młoda - i od razu pomyślałem, że nie powinienem o to pytać. „Co cię to obchodzi”.
- Mam 17 lat - uśmiechnęła się delikatnie - mój chłopak też miał 17 lat.
- Miał?
- Tak miał… popełnił samobójstwo miesiąc temu…
Zapanowała cisza. Zrobiło mi się głupio, że zapytałem ją o chłopaka. Nie wiedziałem co teraz powiedzieć.
- Zabił się z miłości do mnie - przerwała ciszę dziewczyna.
- Ale skoro z miłości, to…
- Wiem dziwnie to brzmi, ale nie mogliśmy być razem.
- Dlaczego? Jeżeli oczywiście to nie tajemnica - dodałem szybko.
- Nie. Teraz to już nie ma znaczenia. Mieszkam tutaj od urodzenia zaczęła opowiadać - Jestem katoliczką, jak wszyscy w tej miejscowości. Jego rodzina przyprowadziła się półtora roku temu. Byli buddystami. Mieli inną wiarę. Mocno wierzyli w swoją religię. Szybko zostali odrzucenie ze społeczeństwa, ludzie dawali im odczuć, że są inni. My zakochaliśmy się w sobie. Spotykaliśmy się ukradkiem, żeby jak to mówią „nie gorszyć maluczkich”. Próbowałam przekonać go do swojej wiary, ale on nie chciał. Mówił jak ja bym się czuła, gdyby on chciał mnie namówić na przejście na buddyzm. Uzgodniliśmy, że każdy zostanie przy swojej wierze. Nie przeszkadzało nam to. Nawet planowaliśmy obchodzić różne święta razem. On miał przychodzić na nasze, katolickie święta, a ja mu miałam opowiadać co symbolizują, skąd się wywodzą i wszystko na ich temat. A ja miałam chodzić do niego na buddyjskie święta, a on miał mi opowiadać o ich wierzeniach i zwyczajach. Ale - zrobiła krótką przerwę - takie były plany. Teraz to już nie ma znaczenia. Wyszło na jaw, że się spotykamy. Rodzice zrobili mi awanturę, zabronili się z nim spotykać. Mówili jak ty sobie wyobrażasz dalsze życie? Jesteś jeszcze dzieckiem, co ty wiesz o miłości? I takie tam… Zrobili też awanturę jego rodzicom. W końcu oni też zabronili jemu spotykać się z mną.
Zatrzymała się - Idę w kierunku tym domów - wskazała ręką pobliskie budynki - tam mieszkam. Po chwili dodała - Miesiąc temu się powiesił. Zostawił kartkę, że buddyzm i chrześcijaństwo to religie miłości, a on jej nie znalazł na ziemi. Na końcu napisał „Będę na ciebie czekał, gdziekolwiek będę”. Jego rodzice wyprowadzili się dwa tygodnie temu.
- To przykre - powiedziałem, bo nie wiedziałem co mam powiedzieć - Bardzo pani współczuję.
- Wie pan jak to jest budzić się rano i pierwszą myślą jest jakaś osoba. Przez cały dzień, pracując, ucząc się, jedząc, odpoczywając myśleć o tej osobie. Zasypiać i ostatnią myślą jest ta osoba. Rano wstać i znowu to samo?
Odparłem, że wiem. Zdziwiła się trochę.
- Więc pan wie, że brakuje sił, że czasem już nie chce się żyć.
Pokiwałem tylko głową nie wiedząc co powiedzieć. Ona odeszła bez pożegnania w kierunku budynków. Stałem tak przez chwilę i zastanawiałem się czy ją odprowadzić, czy może powiedzieć coś na dowidzenia. W końcu ruszyłem w stronę hotelu.
Zasnąłem dopiero nad ranem, myśląc na przemian to o dziewczynie to o czarnym scyzoryku.

Rano wybrałem się na mały spacer w kierunku miasteczka. Gdy byłem w okolicach cmentarza, zobaczyłem odbywającą się tam ceremonię pogrzebową. Wszedłem na teren cmentarza i z oddali obserwowałem zgromadzonych ludzi. Chyba zmarł ktoś młody, bo obok trumny stali kobieta i mężczyzna około 40 lat i głośno płakali. Może ich dziecko zmarło. Zapytałem jednego z pracowników firmy pogrzebowej kto zmarł.
- Młoda dziewczyna, popełniła samobójstwo. Ach te dzieciaki. To było ich jedyne dziecko - wskazał na parę stojącą obok trumny, po czym wyjął papierosa, zapalił i wolno udał się poza mury cmentarza.
„ Miasteczko samobójców” pomyślałem. Opuściłem cmentarz. Na zewnątrz, na murze wisiała klepsydra ze zdjęcie. Przeczytałem imię i nazwisko dziewczyny, wiek i spojrzałem na zdjęcie. Zakręciło mi się w głowie. Dziewczyna ze zdjęcia była tą samą, z którą rozmawiałem w czasie nocnego spaceru. Poczułem jak t-shirt zaczyna kleić mi się do ciała. Zrobiło mi się słabo.
- Czy pan się źle czuje? - usłyszałem dziecięcy głos. Obok mnie stała mała dziewczynka, pewno dziecko kogoś, kto uczestniczył w pogrzebie. Ale pytała nie z troski ale z ciekawości, czy za chwilę się nie przewrócę i będzie co oglądać i opowiadać mamie.
- Dobrze się czuję - odpowiedziałem.
- Aha - powiedziała zawiedzionym głosem i pobiegła na cmentarz.
Przyglądałem się przez chwilę zdjęciu na klepsydrze. „Czy to znaczy, że wczoraj rozmawiałem… spacerowałem… z duchem?” To dlatego przypomniał mi się mój czarny scyzoryk. Dziewczyna, którą wziąłem za lunatyczkę była duchem.
Poszedłem pośpiesznie w kierunku hotelu. Już wiedziałem, że przez najbliższe dni będę myślał o czarnym scyzoryku. I znowu szukał odpowiedzi na pytanie co lub kto był wtedy w moim pokoju.

11 lipca 2015

Nasza haiga (art: Renia Olszówka; haiku: ja) w Daily Haiga


świt
między słonecznikami
pajęczyna

1 lipca 2015

nie szkodzi że mówisz o miłości
jesteś jeszcze młoda

dorośniesz…
zrozumiesz że to tylko zwykły płatek śniegu


pierwszego czerwca
płomień świecy migocze
na małym grobie


pierwszy promień słońca
w absolutnej ciszy
ostatni oddech
 
nocna wyprawa
w świetle latarki
oczy kota